Wyjaśnijmy sobie na początku – nie zamierzam pisać o błogim lenistwie na leżaku, lecz o rezygnacji ze stałej pracy zawodowej. Wszelki freelance, dorabianie, okazjonalna działalności gospodarcza – ok. Fizyczne zajęcia wokół własnych potrzeba (wytwarzanie jedzenia) – jak najbardziej. W rozważaniach wykluczam wyłącznie etat i dg w godzinach od-do, 5 dni w tygodniu, 170 godzin w miesiącu. Czy we współczesnym społeczeństwie, taka idea pozostanie utopią, a może są ludzie, którzy tak żyją?
Tak – są. I dzielą się na kilka grup.
Zacznijmy od rentierów. Rentier, posiadacz kapitału, ulokowanego w akcjach, obligacjach, pożyczkach, funduszach itp. przynoszącego mu dywidendę, odsetki, wzrost wartości. Tu rachunek wydaje się prosty. Trzeba posiadać 25-krotność rocznych wydatków, żeby żyć z kapitału. Proste. Czy znam rentierów? Jasne. Część z nich spieniężyła własne firmy, część odziedziczyła kapitał.
Następnie posiadacze nieruchomości. Radykalna lewica nazywa ich „czynszojadami”. Całkiem spora grupa. Środki potrzebne na przeżycie czerpią z wynajmu czy dzierżawy. Wielu wykonuje nisko płatne zawody, a radzi sobie całkiem nieźle. Jak to możliwe? Po pierwsze dobra nieruchomość daje całkiem niezły zwrot bieżący. Z domu wartego 1,2 mln zł, dostanę 60 tys. zł rocznego czynszu netto. Niskie opodatkowanie (ryczałt 8,5%) im sprzyja. Struktura rodzinna ludzi zamożnych bywa następująca – 4 dziadków, 2 rodziców, 1 dziecko. Czasem pojawiają się różne ciotki/wujkowie, po których coś tam się dziedziczy. W efekcie scenografka teatralna posiada 3 mieszkania w Warszawie, dochód z najmu ok. 10 tys. zł (w jednym mieszka sama), czyli znacznie wyższy niż pensja. Czy taką drogę da się powtórzyć? No cóż. Czasem tak (mamy zamożnych krewnych, dobre zarobki, możemy skupować lub odziedziczyć), czasem nie (przy obecnych cenach, znam efektywniejsze sposoby zarabiania niż czynsz najmu). Niewątpliwą zaletą pozostają preferencje podatkowe.
Wolni strzelcy. Zwani też z angielskiego freelancerami. Od zawodów stricte inteligenckich (pisarz, dziennikarz, lekarz, adwokat) do zupełnie fizycznych (stolarz, robotnik rolny). Kluczem pozostaje wysoka (znacznie wyższa niż przeciętna) stawka godzinowa. Tę uzyskamy albo w Polsce, albo na saksach. Wtedy da się żyć, nie czerpiąc dochodu ani z kapitału, ani z nieruchomości. Dlaczego? To proste. W jednym z wpisów pokazałem, jak za 4.5 tys. zł/m-c może żyć rodzina trzyosobowa (trzeba mieć tylko własne budynki i kawałek ziemi na wsi). Jeżeli nasza stawka godzinowa wynosi 100 zł brutto (ok. 70 zł netto), potrzebujemy 64 godzin pracy miesięcznie, gdy zarabia 1 osoba, i 32 godzin, gdy dwie. Tak, nie ściemniam – 32 godziny miesięcznie, ok. 1 dnia w tygodniu. Chyba warto powalczyć o taką niezależność?
Opisywałem też na blogu historię mojego kumpla z dzieciństwa – 3 miesiące „na szparagach” zapewniają mu kasę na rok. No i dostanie dwie (śladowe) emerytury. Zamiast „u Niemca” może być sezonowa praca w Polsce (choć rodak łatwiej oszuka).
Handlarze. Jak śpiewał zespół mojej młodości Big Cyc „Tu kupisz, tam sprzedasz, nie weźmie Cię bieda”. Handel to najlepszy sposób na lekkie życie, tylko nie każdy ma w sobie tę żyłkę. No i trzeba dysponować kapitałem obrotowym. Jednak potencjał jest. Jeżeli za kg jabłek producent dostaje 1 zł, a w mieście płacą 3.5 zł, za kg malin rolnik otrzyma 10-15 zł, a 40 km dalej 10 zł kosztuje 200-gramowe pudełko, przebitkę da się zrobić. Jeżeli na aucie za 50 tys. zł, zarabiam bez podatku, po pół roku, całe 5 tys. zł, to potencjał istnieje (mogę też sprzedać po miesiącu i podatek zapłacić). Pomijam zakup i sprzedaż nieruchomości, bo o fliperach pisała już chyba cała popularna prasa.
Każda z wymienionych wyżej grup, poświęcając od 1 godziny miesięcznie do 32 godzin, potrafi zarobić na życie zamiast chodzić do roboty 170 godzin. Dlaczego więc większość wybiera etat? O tym w kolejnym wpisie.