25+. Cykl wpisów dla pokolenia Z, pokazujący, jak sobie radzić w obecnej sytuacji. Dzieci – część IV.

Posiadanie dzieci z pewnej oczywistej (w ramach możliwości) drogi stało się w ciągu ostatnich dwóch dekad zagadnieniem politycznym i filozoficznym. Wcześniej wszystko było proste – mogłeś mieć dzieci (byłeś fizycznie zdolny), to się rodziły, nie, to nie. Teraz poza epidemią bezpłodności (podobno 20-25% populacji dzieci mieć nie może), coraz częściej mamy do czynienia z decyzją, a nawet deklaracją. Z jednej strony grupa antynatalistów, twierdzących że światu nie potrzeba więcej ludzi, którzy w końcu zniszczą planetę, feministek – traktujących dzieci jako symbol patriarchatu, oraz ludzi wygodnych. Z drugiej koalicję duchową od mułłów przez rabinów i księży do Władimira Putina. Pierwsi mówią o „odwiecznym porządku świata”, Putin o patriotyzmie. Co mniej mnie dziwi, każdy z nich nazywa nieposiadanie dzieci „dekadentyzmem”, „zepsuciem”, które zgodnie płynie ze „zgniłego zachodu”. A potem przedstawiciele tego rosyjskiego, muzułmańskiego, katolickiego, raju ponieważ u nich zbyt biednie jadą do ateistycznej bądź protestanckiej Europy Zachodniej i tam rodzą lub … nie rodzą. Zostawmy jednak ideologię na boku. Kto z młodych może, chce mieć dzieci i wie z kim, będzie je miał. Moją rolą opowiedzieć jak sobie radzić z kosztami.

Grupa naukowców podaje co roku, ile kosztuje wychowanie dziecka w Polsce. Padają robiące wrażenie sumy, o równowartości mieszkania. Dodatkowo, co roku idą w górę. Media wywierają presję, że już dla bąbelka, to wszystko kupujemy nowe i prima sort. Stąd koszty rosną. Ja, jako ojciec trzech chłopaków, powinienem już dawno zbankrutować, a co powiedzieć o kierowcy z mojego miejsca pracy, z którym dobrnęliśmy do podobnego etapu. Ponieważ mam pewne doświadczenia pozwolę sobie dać Wam kilka rad.

Sprawdza się stara prawda – posiadanie dziecka w jednych warunkach jest drogie, w innych – tanie. Wszystko zależy od miejsca, otoczenia, stylu życia oraz stanu zdrowia dziecka. Jak to wygląda?

Przykład 1. Warszawa i inne wielkie miasta na bogato. Większość mieszkańców Warszawy to przyjezdni. Nie mogą liczyć na wsparcie rodziców, więc ponoszą koszty opieki nad maluchem od końca macierzyńskiego do czasu przedszkolnego. Koszt – równowartość pensji minimalnej (4000 x 24 miesiące czyli 96.000 zł). Jeśli mamy trójkę robi się prawie 300 tys. zł. Potem idzie prywatne przedszkole, szkoła i spokojnie dojdziemy do kilku milionów (3000 zł/miesięcznie x 192 miesiące x 3). W tym czasie mamy jeszcze zajęcia dodatkowe (60 zł/godzina to minimum), dowożenie, no i przecież – jedzenie, ubranie, rozrywki, Iphony. I faktycznie jak to wszystko policzymy – strach mieć dzieci, bo trzeba zarabiać (dochodzi jeszcze kredyt na większe mieszkanie) 2 x 20 tys. zł netto. Nic dziwnego, że dzietność niższa niż na wsi.

Przykład drugi – spore miasto i okolice. Tu widzę dwa zwalczające się trendy. Pierwszy – równanie do warszawskich standardów, drugi – zwyczajne życie bez ciśnienia. Kto chce (albo musi) pójść schematem: opiekunka/prywatny żłobek, potem szkoła, wypas w trakcie, albo sporo zarabia i stać go na to, albo kończy na maksymalnie jednym dziecku. Kto – chce mieć dużą rodzinę, kombinuje.

Pierwszy sposób „warszawski” już omówiłem, tu faktycznie 1 mln/dziecko może okazać się mało, bo co oznacza 60-80 tys. rocznie, czyli 1,5-2 mln przez 25 lat do uzyskania dorosłości, a potem jeszcze 0,5 mln na początek – razem 2-2,5 mln na nowego obywatela. Ile znacie osób, które tak żyją?

Można też całkiem inaczej. Z małym dzieckiem do wieku przedszkolnego zostaje babcia, ciocia itp. lub matka żyjąca z własnej mini-firmy, albo pracy zdalnej. Wprawdzie wiek emerytalny efektywny ciągle się podnosi, ale z drugiej strony, teraz ludzie później mają potomstwo. Potem państwowe przedszkole/szkoła (im mniejsze miasto, tym o miejsce łatwiej). Na koniec nie całe mieszkanie, ale wkład własny/kawałek ziemi po dziadkach itp. A jeśli dziadków nie ma lub pracują? No cóż, wtedy musimy sobie radzić przez dwa lata – od 1 r.ż. (koniec urlopów) do 3 r. ż. I tylko na ten czas potrzebujemy rezerwy, bo (zazwyczaj) kobieta nie pracuje. Czy to prawda?

No cóż. Dwóch moich starszych pomagali wychować dziadkowie i od tego czasu minęły wieki . Z najmłodszym żona siedziała w domu. I co? Jej pensja wynosiła blisko kosztu opiekunki (nigdy nie zarabiała dużo), więc płacenie i wychodzenie do pracy nie miało sensu. Z drugiej strony, dawała radę sprzedawać szkolenia, które prowadziłem, zarabiając w 16 godzin miesięcznie połowę swojej ówczesnej pensji (za 170 godzin), czyli pracują 1/10 oficjalnego czasu (plus nie marnując go na dojście do pracy, malowanie itp.) wychodziła na plus (przecież jeszcze opiekunka kosztuje). W sumie same zalety – matka w domu z dzieckiem, zdobyła nowe umiejętności, a i finansowo lepiej wszystko wyglądało.

Na co starcza 800+. Kiedy wchodził program 500+ (wiosna 2015) miałem na stanie dwóch nastolatków i jednego malucha. Dostałem 1000 zł (wtedy wypłata zależała od dochodu). Taka kwota starczała na:

  • angielski dla obu i zajęcia sportowe dla jednego (350 zł) plus jedzenie dla trójki, albo
  • ratę kredytu na 90% wartości dwupokojowego mieszkania w górach (porównywalne z dużym miastem).

Dzisiaj warunki uległy diametralnej zmianie. Zlikwidowano kryterium dochodowe i za chwilę zamiast 500+ wypłacą 800+. Jednocześnie zaatakowała inflacja. Dzisiejsze 2400 zł (trójka dzieci) nie starczyłoby na ratę za takie samo mieszkanie (wzrosły stopy i cena z ok. 4 tys./m2 zł do 10 tys. zł/m2), ani na ich jedzenie i zajęcia dodatkowe, ponieważ:

  1. godzina korepetycji językowych kosztuje nie 40 zł ale ok. 80- 100 zł,
  2. zajęcia sportowe podrożały z 30 zł/miesiąc na 150 zł/miesiąc (w tym samym klubie) a obóz (tzw. camp) z 600 zł do 2500 zł.
  3. chleb, który kosztował 1.8 zł dzisiaj sprzedają za 4 zł i generalnie mnóstwo podstawowych rzeczy (owoce, warzywa, wędlina, masło, olej, jajka) kupujemy 2 razy drożej.
  4. Znacznie więcej płacimy za opłaty (ogrzewanie, czynsze, śmieci, prąd, gaz +60-120%).
  5. Podrożały (+80-100%) samochody nowe i używane (najtańsza Dacia Duster nie 40 a 80 tys. zł). Nawet małego Volkswagena Polo z silnikiem 95 KM wyceniają na ….120 tys.zł.
  6. O mieszkaniach już wspominałem (+120% w 7 lat).
  7. Opiekunka, kosztuje nie 1800 zł a właśnie w okolicach 3500-4000 zł.

Jak zatem żyć?

Zasada 1. Wybieraj możliwie niekosztochłonne otoczenie. Nie ma opcji – korpo i praca 9-17 utrudnia życie i podnosi wydatki. Dodatkowo wielkie miasto = długie dojazdy, a za ten czas też płacisz opiekunce. Na wszystko nakłada się presja społeczna. Mam przyjaciół, którzy uciekli z Warszawy do małego miasta. Żyją taniej i spokojniej.

Zasada 2. Organizuj opiekę nad dziećmi i naukę możliwie bezkosztowo. Oznacza to, przy wieku „żłobkowym”, albo pracę na zmiany (żona pierwsza zmiana, a mąż druga lub trzecia) albo pomoc przysłowiowej „babci”, albo połączenie wychowawczego i chałupnictwa/rękodzieła.

Kobieta (a czasem mężczyzna) w domu oznacza niższe koszty życia. Nie wydaje się na dojazdy, mniej na ubrania/fryzjera/kosmetyczkę, znika nagradzanie się zakupami, gotowanie w domu (o czym już pisałem) wychodzi taniej niż żywienie na mieście. W efekcie, nie można podać dokładnego bilansu urlopu wychowawczego, ale przykład mojej żony pokazuje, że strata może wynosić 20-30% pensji. W niektórych przypadkach – nawet mniej.

Kiedy dziecko wchodzi w wiek przedszkolny, staraj się znaleźć w okolicy dobrą państwową placówkę, podobnie zrób ze szkołą i studiami. Prywatne szkolnictwo to dla klasy średniej wir sił wysysających przyszły majątek. Szkoła wymaga poziomu, a niekoniecznie go zapewnia (od 5-6 klasy 3/4 bierze korki z wielu przedmiotów), wycieczki to nie Muzeum Nauki Kopernik lecz Berlin, Londyn, a nawet Nowy Jork. W zimie obóz narciarski, w lecie konie. Do tego poziom życia (ubrania, telefony potem samochody) rówieśników, daleko wyższy od przeciętnego. Rozmawiałem z kumplem, ojcem 11-latka, prywatna podstawówka + jej styl życia, kosztują go miesięcznie ok. 6 tys. zł, w mieście, w którym przeciętna pensja to 6,5 tys. zł….brutto.

W testach szkoły prywatne wypadają lepiej, ale niekoniecznie dlatego, że są lepsze. Obcina się cały dół (wywalając ze szkoły), gorszych dzieci nie ma, stąd średnia idzie w górę. Mój syn chodzi do państwowej. W klasie jest córka posła, dwóch ojców profesorów, kilku adiunktów, nauczycieli itp. Poziom – wcale nie gorszy niż w prywatnej (choć to akurat najlepsza klasa, w najlepszej państwowej placówce), a odpada mi dowożenie, a młodemu presja korków. Starsi synowie chodzili do tej samej szkoły. Jeden – sportowiec, uczyć się nie chciał i studiuje na AWF, drugi – umysł ścisły, dostał się na ekonomię. Dostał dwa lata korków przed maturą na rozszerzenie – i to wszystko (plus języki). Z kolei syn znajomych po szkole prywatnej nie zdał matury (rodzice prawnicy, dziadkowie lekarze) i teraz świetnie sobie radzi, we własnej firmie. Nie ma reguły. Nie wierz w mantrę klasy średniej – świetna nauka w szkole= świetne studia=świetna praca. Już w poprzednim wpisie serii starałem się Wam to uświadomić. Lepiej (w sensie czasowym, wolności, wynagrodzenia) ma dobry rzemieślnik niż korposzczur.

W takich warunkach nauka jednego dziecka wymaga wydania miesięcznie 400-500 zł (książki, zbiórki, zajęcia dodatkowe). Oczywiście trafi się zdolniacha (instrument muzyczny, dowozy sportowe), albo potrzeba specjalnego kształcenia, ale piszę o pewnej średniej.

Zasada 3. Nie przesadzaj z rozrywkami i konsumpcją. Konsumpcja zje każdy dochód. Im większy, tym pochłania więcej. Aż do dna w mieszku. Jedno dziecko ma Iphone’a , cała klasa domaga się go od rodziców. Nastolatki wydające na fryzjera – 4000 zł albo 3000 zł miesięcznie na ciuchy i kosmetyki (akurat tu ojcowie dobrze zarabiają). 10 wycieczek zagranicznych w roku – proszę bardzo. Część kupuje to wszystko za gotówkę (i miewa niewielkie oszczędności), wielu na kredyt. Bo mówimy ciągle o klasie średniej – czyli zarobkach na rodzinę od ok. 10 tys. zł netto do 30 tys. zł.

Nauczenie dziecka nadmiernego konsumowania – to fundowanie mu problemów na przyszłość – najgorsza wyprawka. Niekoniecznie bowiem powtórzy status rodzica, a będzie domagać się „zabawek” zawsze i w każdych warunkach. Ty dajesz przykład – maluch i nastolatek patrzą i najczęściej (bo nie zawsze) – naśladują. Recepta na zamożność w klasie średniej to sporo oszczędzać, inwestować z jak najlepszą stopą zwrotu. Telefony za 6-10 tys. zł są młodzieży zbędne. Z drugiej strony – skąpienie na rozwój (naukę zawodu, formację intelektualną, firmę) – to błąd – druga strona medalu.

Ile więc potrzeba na rozrywki – konsumpcję? Wakacje 1 -2 razy w roku. Może być obóz sportowy w zimie i w lecie. Koszt średni – 400 zł miesięcznie . Nauka języków, jakieś jedne zajęcia dodatkowe (znowu, sport, teatr, hobby ) – mieliśmy powyżej. Do tego ubrania, kosmetyki, kieszonkowe (kolejne 400 zł). Dorzućmy jeszcze prezenty i szczególne potrzeby (rower, deskorolka, audio, komputer) – 400 zł

W sumie zasada 2 i 3 – 1600 zł miesięcznie

Zasada 4. Najlepsze jedzenie – domowe. Nie da się porównać niemowlaka karmionego piersią, z nastolatkiem ze szczególnymi potrzebami. Jednak moja ulubiona blogerka pokazuje – domowe jedzenie to wydatki 2000 zł/5 osób (w tym nastolatki i dorośli), czyli znowu 400-500 zł/osobę (bo dodaję obiady w szkole), jeżeli gotujemy sami, z własnych produktów.

Wszystkie drożdżówki, słodycze, diety pudełkowe, nie dadzą nic więcej, a kosztują 3-4 razy tyle.

Zasady 2,3,4 – 2000 zł.

Zasada 5. Trzymaj w ryzach auto i mieszkanie.Łatwo popaść w skrajności i myślenie albo „dzieci nic nie potrzebują” albo „potrzebuję vana i domu, bo urodziło mi się dziecko”. Nie warto się do nich zbliżać. Wiadomo, z dwójką nastolatków – Fiatem 500 nie pojeździmy, ale czy od razu potrzeba salonowego Audi Q7?

Wybierałbym rozsądnie – albo duży samochód klasy B, albo kompaktowy, przy jednym dziecku. Kompakt przy dwójce, i wyższa średnia kombi/minivan przy trójce. Ja zostałem de facto z jednym (najmłodszy ma 170 cm wzrostu) i wystarcza nam Hyundai Kona (a mamy jeszcze średniego psa). Od biedy zmieścimy się i w Fiacie 500. Koszt – przy samochodzie 10-letnim (rozsądny kompromis), a w zasadzie jako różnica między klasą miejską i kompaktem 400 zł miesięcznie (w tym paliwo, utrata wartości i dowożenie od czasu do czasu).

Z mieszkaniem – żyję w przekonaniu – każde dziecko musi mieć własny pokój. Czyli minimum z jednym – dwa (rodzice śpią w salonie), a optymalnie 3-pokoje. Szczęśliwie tak się składa, że dobrze wybierając, zapłacimy za ten dodatkowy drugi lub trzeci pokój całkiem niewiele – często 50-70 tys. zł, czyli +400 zł do raty.

Podsumowanie. Łączne, rozsądne, lecz nie skąpe, wydatki na przeciętne dziecko to 2800 zł miesięcznie. Zaznaczam – pisze o miejskiej lub podmiejskiej klasie średniej. Na wsi, gdzie i pokus mniej i oczekiwany standard gorszy, a ceny (nieruchomości, jedzenia) niższe, znam takich, którzy wdają połowę. Przy planowanym od stycznia 800+, kwestia finansowa schodzi na dalszy plan, jeśli nie damy się porwać szaleństwu. Wtedy, co pokazują alimenty celebrytów i 15 tys. zł może być mało.

Realizacja moich planów na rok 2023 r. i plany na 2024 r.

Jestem gorącym zwolennikiem myśli gen. Eisenhowera „Plany są niczym, planowanie wszystkim”. Od kiedy w okolicach 1995 r. przeczytałem książkę Joe Carbo „Jak zrobić pieniądze, będąc leniwym”, przykładam ogromną wagę do planowania i wyznaczania celów. Robię to w okresie rocznym i taki plan sporządziłem też w grudniu 2022 r. (na rok 2023) oraz w 2023 r. na 2024 r. Czy udało mi się zrealizować cele finansowe? Nie wszystkie, dlatego wciąż wierzę Eisenhowerowi.

Wykonanie planu na 2023 r.

Osiągnąłem wszystkie cele dochodowe tj. zarobić x zł w roku oraz kwotę x z działalności gospodarczej. Tak samo było z oszczędnościami, planowałem odkładać 30% dochodów, wyszło mi nawet lepiej. Powiększyłem majątek (kwotowo) o więcej niż planowałem.

Problemy miałem z celami poza finansowymi. Nie nauczyłem się 1000 francuskich słówek, nie ćwiczyłem regularnie 3 razy w tygodniu. Nie wykonałem wszystkich prac na działce i w domu. Niestety.

Plan na 2024 r .

Częściowa porażka nie zniechęca mnie do planowania. Wdrożyłem system, zaprezentowany w książce „12-tygodniowy rok”, łącząc go z ideami dra Roberta Maurera o filozofii kaizen. Rozbiłem wielkie cele na małe części i staram się codziennie przybliżyć do celu.

A zatem, co chcę osiągnąć?

  1. Zarobić w ciągu roku 20% więcej niż w roku ubiegłym.
  2. Odkładać miesięcznie 10 tys. zł (inwestycje to też oszczędności).
  3. Zarobić na akcjach minimum 10%.
  4. Wybudować domek w górach.
  5. Nie zmieniać samochodu (czyli opanować swoją słabość).
  6. Ćwiczyć 3 razy w tygodniu, biegać w sumie przez godzinę tygodniowo, przejechać na rowerze 1000 km (nie na raz, a łącznie).
  7. Nauczyć się 1000 włoskich słów.
  8. Wstawać codziennie najpóźniej o 5.30.
  9. Poświęcać na dg minimum 1 godzinę każdego dnia.
  10. Nie przekraczać 2500 KCal/dziennie i zapisywać posiłki w aplikacji.
  11. Spędzać z każdym członkiem najbliższej rodziny (dzieci, żona) minimum 1 godzinę tygodniowo sam na sam (synowie po wyprowadzce, dopuszczam telefon).
  12. Cele od 7 do 12 realizować cotygodniowo, przynajmniej w 85%.

Metoda małych kroków ma mi w tym pomóc. Czy się uda? Zobaczymy.

Zatrzymaj energię pieniądza – czyli kursy „czary-mary dla naiwnych”.

Co jakiś czas w internecie wyskakują mi reklamy kontekstowe kursów, które przekonują, że powodem braku pieniędzy jest zła energia skierowano od biednego do złotówki/ dolara/euro. Niektórzy „guru” posuwają się nawet do twierdzenia „nieoszczędzanie wynika z niewłaściwej energii” czyli idą odrobinę dalej.

Czas rozprawić się z tymi pomysłami. Generalnie w nauce istnieje pewna prawidłowość, każda teza da się udowodnić metodami empirycznymi tj. sprawdzalnymi i powtarzalnymi lub przez wnioskowanie logiczne. Oczywiście nie musimy tego widzieć – nie dostrzegamy przecież pojedynczego atomu, co nie przeszkadza nam uznać jego istnienia). Tak samo nie widzimy prądu i ciepła – aczkolwiek możemy energię elektryczną i cieplną dotkliwie poczuć, wkładając rękę do gniazdka lub kominka. Tzw. energia pieniądza bazuje wyłącznie na wierze w głoszone teorie, co oznacza niemożliwość weryfikacji metodami naukowi.

Druga rzecz i pytanie. Czy snujące te opowieści osoby (trenerzy) faktycznie są choćby zamożni lub oszczędni? Nie wiemy tego. Otwarte pióro marki Versace uwiecznione na filmie, nic nie pokazuje, bo można je sfinansować kredytem (kartą) a kupimy je nawet za kilkaset złotych.

Czy jeśli są bogaci, zarobili te pieniądze? Czy dostali spadek po bogatej ciotce, wygrali na loterii, zyskali po rozwodzie, a może zarobił je współmałżonek? Znowu brak odpowiedzi.

Cofnijmy się zatem do metody naukowej – socjologiczno-statystycznej. Czy ankietowani przez dra Stanleya amerykańscy milionerzy opowiadają coś o „energii pieniądza”? Nie. Czy badacz przyczyn zamożności Brian Tracy w „Milionerach z wyboru. 21 tajemnic sukcesu.” opowiada nam o energii pieniądza? Nie. Czy robią to rozmówcy Tony’ego Robbinsa lub Tima Ferrissa? Także nie. Podkreślają: ciężką pracę, determinację, stawianie sobie kolejnych celów, wiedzę, systematyczność. Stąd moje tytułowe podsumowanie „czary-mary dla naiwnych”. Nikt tego nie sprawdził, nikt nie może zweryfikować, opowiadają o tym ludzie, o których wiedzy i doświadczeniu nic nie wiemy. Absolutnie nic. Wierzą w to głupcy, a prezentują oszuści, wyciągając pieniądze.

Żeby jednak zakończyć pozytywnie. Należy odróżnić kursy „energia pieniądza” od dwóch poglądów, które Stephen Covey senior streścił takimi poglądami „etyka charakteru” i „etyka osobowości”. Ta pierwsza, to właśnie rozwijanie w sobie cech, takich o jakich pisał już Benjamin Franklin: roztropność, męstwo, sprawiedliwość, umiarkowanie, spójność wewnętrzna, pokora, wierność, pracowitość, odpowiedzialność, prostota, skromność. Druga opiera się na pozytywnym myśleniu, robieniu wrażenia (mowa ciała, ubiór itp.), psychomanipulacji (Cialdini), czy słownym manifestowaniu bogactwa (Joe Carbo, Harv Eker). I wiemy z własnego doświadczenia (oraz licznych badań naukowych), że obie te drogi, zwłaszcza jeśli umiemy je połączyć prowadzą do sukcesu (w tym finansowego). I tego się trzymajmy. Brednie o „energii pieniądza” zostawmy wróżkom z pod znaku New Age. Zresztą modny obecnie „coach” Joanna Godecka, dwadzieścia lat temu występowała regularnie na łamach miesięcznika „Wróżka” i podpisywała się tym mianem. `Podobnie jak Aida Kosojan-Przybysz autorka kursu „Potęga obfitości”.

Skutki rosnącej pensji minimalnej.

Gdy oglądaliśmy TVP widzieliśmy państwo odnoszące same sukcesy. Jako jeden z nich, przedstawiany jest stały wzrost pensji minimalnej. Czy faktycznie ten proces ma wyłącznie dobre strony?

Najpierw informacje. W latach 2008-2016 (decyzje PO) – pensja minimalna wzrosła z 1126 zł do 1850 zł. Następnie (8 lat władzy PiS) do 4242 zł. Ogromny skok – blisko x 4 przez 16 lat. Jeśli uwzględnimy inflację, obie partie przeskoczyły ją znacznie. Za PO wynosiła ok. 15 % a minimalne wynagrodzenie o 64%. Za PiS inflacja skumulowana kształtowała się na poziomie 55% (oficjalnie), a wzrost „najniższej krajowej” – 130%.

Teraz nie chodzi o rozmowę „co lepsze” lecz pokazanie pewnego procesu, a ten jest jasny – minimalne pensje rosną znacznie szybciej niż średnie (z 2800 do 7300). W efekcie od 1 stycznia 2024 r. na „najniższej” znajdzie się 1/4 zatrudnionych. To wynik znacznie gorszy niż w rozwiniętych państwach europejskich, które czasem jak np. Włochy czy podobno socjalistyczna Szwecja w ogóle nie ustalają dolnego pułapu wynagrodzeń. Podwyżki pozostają bez związku z wydajnością.

Teraz czas na skutki.

Spadek motywacji średnio zarabiających. W dzisiejszej szkole młoda sprzątaczka dostanie tyle co młody nauczyciel – dokładnie minimalną. Młody adwokat, tyle co sekretarka w kancelarii. Urzędnik bankowy, tyle co portier. Zacierają się luki pomiędzy specjalistą a świeżakiem przy produkcji, bo mówimy o 100-200 zł miesięcznie. Co więcej, np. w kulturze wszyscy poza szefem biblioteki dostają identyczne pobory – najniższe: księgowa, bibliotekarze, konserwator. Spadek motywacji oznacza obniżenie wydajności.

Kurczenie się legalnego rynku pracy. „Na czarno” czyli pod stołem – nie ma limitów. Na kontrakcie b2b – można kombinować. Przy umowie zlecenia zaniża się liczbę godzin, żeby wyszła minimalna stawka godzinowa. W efekcie, tam gdzie legalnej pracy jest mało, pojawia się jej jeszcze mniej.

Likwidacja małych firm.Budżetówka i korpo sobie poradzą. Tracą najmniejsi. Zamyka się sklepy, bary, zakłady usługowe, produkcyjne. W ich miejsce wchodzi albo szara strefa albo korpo. Biedronka zastępuje sklepik „U Zosi”.

Sztuczne pompowanie wskaźników. Rośnie pensja minimalna – rośnie i średnia. A od jednej z nich liczy się np. składki ZUS małych firm, różne odpisy i daniny. Skutek – poniżej.

Wzrost wpływów ZUS i państwa. Kto zyskuje na podwyżkach i inflacji? Państwo. Nagle ma więcej kasy do dyspozycji – rosną wpływu podatkowe i składki ZUS. Skoro pensja jest x 4 to i składek będzie 4 razy tyle – proste. A to że za 4 razy większą emeryturę kupimy sobie potem tylko 2 razy więcej towarów, to inna historia. Podobnie, pomimo skokowego zwiększenia składki zdrowotnej – czas oczekiwania na zabiegi lekarskie wcale się nie skrócił.

Wzrost cen. Rosną koszty – rosną i ceny. Proste. W gospodarce zdominowanej przez usługi i budżetówkę, poziom wynagrodzeń ma kapitalne znacznie. Zresztą nawet w produkcji nie pozostaje bez znaczenia. Silny i niepowiązany z wydajnością wzrost pensji minimalnej wywołuje spiralę cenowo-płacową. Widać to najlepiej w latach 2021-2023 r., kiedy skokowo rozwijała się inflacja, w zasadzie nie było segmentu, w którym ceny nie rosły od opłat bankowych do wizyty u specjalisty. Do pewnego poziomu można to próbować ograniczać kombinowaniem (łączenie dwóch firm rodzinnych to jedne składki ZUS, a właściciel-syn na KRUS-ie nawet 0, nowa firma często nie płaci VAT-u), ale takie sposoby dostępne są dla „mikro” a nie przedsiębiorców zatrudniających ludzi – trzeba płacić minimalną i już.

Spadek konkurencyjności polskiej gospodarki. Szukajac mieszkań we Włoszech byłem w szoku. Pensja dostępna na już (bo minimalnej tam nie ma) w biednym Bari (odpowiednik Białegostoku, Kielc, Lublina, Olsztyna) wynosi 1000 Euro. Niewiele więcej niż najniższa krajowa w Polsce. A przecież Włosi mają silne marki, zwłaszcza odzieżowe i PKB na głowę mieszkańca istotnie wyższe. Nasz schemat – tanie usługi i produkcja (montownia) wymaga niskich płac. Inaczej zastąpią nas (i już to się dzieje) – Rumuni, Chińczycy, Uzbecy itp.

Różnica między Polską A, B i C. Cena takiego samego posiłku.

Z racji zawodu trochę jeżdżę po Polsce. Często odwiedzam Kraków, Szczecin – czyli miasta tzw. Polski A. Sam mieszkam w dużym mieście Polski B. Ostatnio prowadziłem szkolenie w Białej Podlaskiej i Chełmie, czyli Polsce C. Nie jestem Filipem Springerem, ale postaram się opisać swój własny archipelag. Tym razem wyłącznie cenowo.

Różnic w średnich dochodach pomiędzy Krakowem, Lublinem a Chełmem nie trzeba opisywać. Wystarczy raz odwiedzić każde z tych miast i porozglądać się po ulicach. Kraków, w niczym nie ustępuje miastom zachodu, a często bije je na głowę, Lublin w porównaniu z podobnym Bari, wypada na plus. A Chełm? No cóż, zatrzymał się w latach 90-tych, jeśli nie w PRL-u. Od razu widać, że ludzie żyją tam ubożej, zarabiając niewiele i ledwie potrafią dotrwać do końca miesiąca. Dzisiaj napiszę jednak nie o architekturze, ale o jedzeniu, a konkretnie – cenach obiadu.

Chcąc w Krakowie spożyć sycący obiad – zupa+drugie, bez oszczędzania na wielkości porcji, musiałbym wydać ponad 100 zł/osobę. Stąd, o ile tam jestem, wybieram raczej bar niż knajpkę, ale nigdy nie schodzę poniżej 50 zł.

W Lublinie, idąc do karczmy na zestaw: zupa+kotlet+ziemniaki+surówka, w tradycyjnym (do pełna) wydaniu, zostawiam ok. 60-70 zł.

Ile zapłaciłem w Chełmie ? 23 zł. Tak. 1/4 ceny z Polski A i 1/3 z Polski B. Za 20 zł kupiłbym kawę i hot-doga na Orlenie. A tam za + 15% dostałem miskę (a więc 2 razy więcej niż talerz) gęstej szczawiowej z pokrojonymi ziemniakami i jajkiem (nie liczyłem, ale minimum 2 jajka pływały sobie w środku), kotlet siekany z cebulką, dwie spore łyżki ziemniaków i surówkę. Właściciel tej knajpy poszedł w obrót, rezygnując ze znacznej części marży, zmniejszając granicę błędu. Bo jak inaczej patrzeć na jego sytuację, gdy ceny gazu, prądu, składki ZUS pozostają identyczne w całej Polsce. Może trochę oszczędził na pensji (pracując sam z rodziną), z pewnością mniej płaci za lokal. Prawdopodobni produkty kupuje od producenta, a więc sporo taniej. Ale nie ma siły, marża i zysk, muszą być sporo niższe. I to pokazuje różnicę między Polską A, B i C. Drobny przedsiębiorca nie planuje gigantycznych zysków, stara się przetrwać, zapewnić sobie i rodzinie utrzymanie. Bo i jaki ten zysk mógłby być? Sam wsad do kotła, po najniższych, producenckich cenach kosztował nie mniej niż 10 zł, a trzeba jeszcze doliczyć pensję kucharki (przygotowanie 10 minut = 6 zł z najniższej krajowej), ZUS właściciela, czynsz (jeden stolik z 10 zajmowany przez 20 minut) , gaz, prąd i dochodzimy do 18 zł. Marża brutto 5 zł. Jeśli odliczymy z niej podatki, zdrowotną, zostaje 4 zł. I tyle zarabiał ten właściciel, jeśli nie pomyliłem się w zgrubnych rachunkach. Sprzedając dziennie (tłoku nie było) 60 obiadów (a niektórzy brali tylko zupę za 8 zł, albo tylko drugie za 17 zł) zarabia trochę ponad 4000 zł (tu liczymy już na czysto 4 x 60 x 26 dni = 6240 zł). I musi z tego opłacić jeszcze amortyzację kotłów, stolików, kasy fiskalnej, księgową, jakieś usługi. W rzeczywistości może wychodzi na minimalną, może ma 4000 zł do ręki. Właściciel knajpy w Lublinie zyska 10-20 tys. zł (wyższa marża, większy ruch), a w Krakowie 20-30 tys. zł. To pokazuje, dlaczego kamieniczki w ostatnim z tych miast wyglądają lepiej niż zaraz po wybudowaniu, a w Chełmie trzymają się na tynku.

Moje palenie w kozie. Dla tych, którzy się zastanawiają.

Na początku pisałem o różnicach w spalaniu brykietu i drewna na podstawie własnych spostrzeżeń. Teraz czas na refleksje dotyczące posiadania kozy. Jak wiecie kupiłem ją na jesieni 2022 r. z powodu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Nie chciałem zostać z zimnym domem i jedzeniem, gdy Putin zakręci gaz. W praktyce, błękitne paliwo nadal płynie, tylko drastycznie podrożało (do 0,36 zł/KWh, gdy jeszcze niedawno było 0,2 zł/KWh lub 0,13 zł/KWh). A koza? Działa.

Moja koza. Nie chciałem oszczędzać, wymieniać co 5 lat, wybrałem więc model Jotula za stalowy szajs z marketu. Szukałem wersji z możliwością gotowania – stąd model 602 Eco. Moc cieplna nominalna 4.9 KW, zwiększona przez długą rurę dymową (mniej idzie w komin, a koza stoi bliżej środka pokoju).

Jak palę. Własnym drewnem sezonowanym i dosuszanym na wsi. Do tego trzymam je przez 2-3 doby w sąsiedztwie kozy, osiągając wilgotność 12-15% (każda partia sprawdzana wilgotnościomierzem). Suche drewno łatwiej się zajmuje ogniem i nie dymi.

Czasami zamieniam drewno na brykiet. Też jestem zadowolony.

Generalnie popołudniami i w weekend. W sumie ok. 4-5 godzin w tygodniu i 8-12 h w weekend.

Na kozie stoją wiatraki z Juli wymuszające obieg powietrza. Widziałem podobne w Lidlu.

Co osiągam. Temperaturę +30st. C w tym pokoju i 23-24 st. C w sąsiednich przy otwartych drzwiach. Generalnie chodzi o dogrzanie niewielkiego piętra.

Ile zużywam drewna. Generalnie przyjmuję normę 1,5 kg na h. W tygodniu wychodzi ok. 80 Kg, a miesięcznie ok. 350 kg. Przez sezon 2 tony.

Co zyskuję. Przeliczając na 1kg/3,5 KWh (sprawność 80%) zyskuję miesięcznie ok. 1100 KWh, czyli ca. 100 m3 gazu, którego nie zużyję. Dużo czy mało? Ok. 400 zł/miesięcznie. Zauważalnie.

Co tracę. Czas. Na rozpalanie (czyszczenie, przynoszenie drewna, czekanie aż się zajmie) poświęcam ok. 0,5 h dziennie, potem trzeba jeszcze co jakiś czas poprawiać, dokładać (nie zawalam całej pojemności, bo wtedy gorzej widać ogień). Razem poświęcam ok. godzinę dziennie. W sezonie grzewczym – 180 h. No i muszę drewno przygotować, przywieźć, poukładać i przynieść w worku drewutni.

Czy warto. Warto. Lubię widok ognia, siedzenie i grzanie się przy nim. Daje zupełnie inne wrażenie niż kaloryfer. Do tego oszczędzam co nieco i mam okazję się poruszać, wnosząc 15 kg na plecach na 1-sze piętro (kozy nie zlokalizowałem w salonie na parterze, ponieważ stoi tam fortepian). Inne zalety? Świetnie wyciąga wilgoć. Po rozpaleniu spada do 35-40%. Wcześniej w zimie bywało i 60% w tym samym pomieszczeniu.

Gdyby coś się działo (SHTF) mam własne źródło ciepła i ….mini-kuchenkę. A drewno? Zapisałem się do grupy zrywkowej i pewnie w przyszłym roku przyjadą do mnie wałki do przerobienia lub zetnę lasek na jednej działek. Zobaczymy.

Koza, kominek a może piec. Co wybrać, aby skutecznie ogrzewać dom drewnem?

Ten wpis jest efektem internetowej dyskusji wywołanej moją reakcją na reklamowy wpis zduna wykonującego „współczesne piece” akumulacyjne (palenisko odlewane, i cegła jako masa akumulacyjna) a dyskredytującego kozy, kominki itp.

Wiadomo, każda myszka swój ogonek chwali, ale ponieważ panowie zduni (a było ich trzech) używali argumentów „bajki”, „fizyki nie zmienisz” „piec ogrzeje cały dom”, przypomniała mi się nieśmiertelna „Elektroda”, postanowiłem zgłębić temat. I efektem moich poszukiwań, rozmów, przemyśleń podzielić się na blogu. Ponownie, ponieważ nie lubię twierdzeń bez dowodu, nie zabraknie liczb i obliczeń. Cierpliwości.

Jak to z tą fizyką i chemią bywało? Kto chodził do szkoły ten wie, spalanie to reakcja fizykochemiczna pomiędzy paliwem a utleniaczem z wydzieleniem ciepła i światła. Pojawia się jeszcze wzór na wartość opałową drewna, który sobie darujemy i podamy wynik (średni) – 15,6 MJ/kg czyli 4,4 KWh/kg. Pozostaje nam jeszcze przypomnieć sobie pojęcie sprawności czyli zdolności (wyrażanej w procentach) do wykorzystania energii pochodzącej z drewna do ogrzewania.

W czym spalać drewno w naszym domu? Generalnie dzisiaj mamy do wyboru kilka pomysłów na spalanie drewna:

  • kominek (z płaszczem wodnym lub nie, ale z zamykanym paleniskiem) – sprawność do 85%,
  • kozę (piec wolnostojący z żeliwa lub stali) – sprawność do 81 %,
  • piec akumulacyjny z kafli lub innego materiału dobrze trzymającego ciepło – sprawność od 20-85%,,
  • kocioł zgazowujący drewno sprawność do 90%.

Gdybyśmy mieli zatem wybierać kierując się jedynie sprawnością, to wygrywa kocioł zgazowujący drewno. Najskuteczniej zamienia on energię z drewna w ciepło. Ze 100 KWh (22, 72 kg) drewna uzyskamy 90 KWh energii cieplnej.

Dlaczego zatem panowie zduni, pomijając kwestię, że z tego żyją, wynoszą pod niebiosa piec akumulacyjny?

Ano dlatego, że patrzą na jego dwie pozytywne cechy: zdolność do stałopalności (czyli długiego spalania – raz załadujesz pali się przez kilka ładnych godzin, albo jak twierdzi zdun – kilkanaście), oraz oddawania ciepła jeszcze długo po wygaśnięciu paleniska (na zdjęciu – piec miał temperaturę 46 st. C, w 18 godzin po pełnym załadunku i podłożeniu ognia).

Czy są to cechy najważniejsze i decydujące, na tyle że trzeba wyrzucić na śmietnik kozy, kominki, piece zgazowujące?

Oczywiście nie, ponieważ piec akumulacyjny wykazuje również wady. Po pierwsze – nie ma róży bez kolców. wysoką zdolność do akumulacji osiągamy kosztem równie wysokiej bezwładności cieplnej. Tak, piec długo oddaje ciepło, ale i długo się nagrzewa. Czy to dobrze, czy źle? To zależy. W dyskusji zostałem przez jednego ze zdunów nazwany „korposzczurem”. Wiecie dlaczego? Ponieważ w przeciwieństwie do naszych babć-emerytek, których główną rolą było podtrzymywać domowe ognisko w kaflowej kuchni, chodzę do pracy. Wracam z biura po blisko 10 godzinach od wyjścia. I chcę czuć ciepło od razu. Podobnie, gdy wstanę w mroźny poranek. W piecu kaflowym/glinianym/ceglanym to niemożliwe. Dlaczego? Ponieważ piec nagrzewa się długo. Jak długo? Tym dłużej, im większa jest jego masa. A tę współczesny zdun tworzy ogromną. Słyszałem o piecach ważących kilka ton, ale taki jak na filmie nie przekraczał raczej 2 ton. Wiecie ile czasu trzeba aby spalając 4 kg drewna/h podgrzać tonę gliny o 20-30 st. C. Zapewniam Was, że sporo. Kilka godzin. W tym czasie macie zimno. Zmniejszając masę akumulacyjną musimy rozpalać częściej. Podobno są piece, w którym palimy krótko (kilka godzin) a intensywnie. Tu znowu rozbijamy się jednak o fizykę – takie źródło szybciej stygnie.

Zduńska bajka. Jeden ze zdunów umieścił w internecie film obrazujący funkcjonowanie „nowoczesnego kaflaka”, którego zbudował dla siebie w nowym domu. Widać na filmie, że to po prostu stały żeliwny/stalowy wkład obudowany ceramiką. Dość duży o wymiarach 45 x 60 x 50 cm. Mieści się w nim ca. 0,135 mp czyli ok. 0,1 m3. W trakcie trwania filmu wkład był załadowany w połowie (0,05m3). Oznacza to (bo znamy przelicznik kg/m3 i na stojaki widzimy brzozę) ok.32 kg drewna. Narrator – sam zdun – opowiada, że taka ilość wystarczy do ogrzania 140 m2 domu, ponieważ wszystko steruje się automatycznie. Drugie rozpalenie potrzebne jest podobno dopiero przy -9 st. C. Przez rok piec zużywa 6 m3 drewna, a utrzymuje temperaturę pokoju, w którym stoi na poziomie 24-25 st. C, a najdalszego pokoju (w domu 140 m2 świeżo wybudowanym) ok. 19 st. C. Nie ma mowy o żadnej wężownicy, grzejnikach, więc zakładam sam piec.

Jeśli znamy podstawy fizyki, jesteśmy w stanie zweryfikować oświadczeniem takie bajki. Zacznijmy od drewna. Jeżeli piec pochłania ledwo 30 kg drewna dziennie, wtedy przez sezon grzewczy (180 dni, nie wiemy gdzie dom stoi), będzie to 30 kg x 180 dni = 5.400 kg, a to oznacza 8,3 m3. Suma już się zgadza się, ale kto grzał dom, ten wie, że w zimnym listopadzie potrzebujemy 40% energii zużytej w styczniu. No i strzał w 10. Film został opublikowany w połowie listopada, więc nakręcono go nawet kilka dni wcześniej. Sprawdziłem dane historyczne – przy temperaturze kilka stopni powyżej zera. Skoro wtedy mamy 30 kg, to w styczniu lutym, będzie ich 75 kg dziennie. Czyli już nie 8,3 m3 a pewnie 10-12 m3 brzozy. Pierwsza bajeczka zdemaskowana.

Idziemy dalej. Dom 140 m3 powinien wg norm WT14 zużywać 120 KWh/m2/rok. Dom o powierzchni 140 m2 = 16.800 KWh. Jeżeli brzoza ma 650 kg/m3 i 4,4 KWh/kg podstawiamy do wzoru:

4.4 KWh/kg x 650 kg/m3 = 2860 KWh/m3

10m3 x 2860 KWh/m3 = 28600 KWh.

A zatem nie 16.800 KWh/rok jak chce norma a 28600 KWh/rok. O czym to świadczy? Prawdopodobnie o dwóch rzeczach jednocześnie. Najpierw o tym, że jeśli prawdę mówi pan zdun, opisując temperaturę w domu (średnia 22 st. C) , to prawdopodobnie zużywa o 20% więcej niż norma, bo ta jest liczona dla 20 st. C. Czyli dodajmy jeszcze 20% do 16800 kWh i mamy 20160 KWh/rok. Gdzie nam się podziało 8440 KWh? Ano tu cię bratku mamy. Słyszę opowieści zdunów, jak to piec doskonale sterowany (wiadomo, Panie, elektronika), sprawność bliska 90%, czyli lepiej niż moja koza (i budował dla siebie, czyli najlepiej jak potrafił). Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. Jeżeli w komin uleciało 8440 KWh z 28600 KWh, sprawność wynosi ….71%. Nie tragicznie, ale i nie fantastycznie.

Przeliczmy jeszcze raz inną metodą dla kominka. Zgodnie z tym przewodnikiem http://tartakbiele.pl/z-zycia-tartaku/drewno-ogrzanie-domu/ domy wybudowane po 2010 r. potrzebują 9-11 kg drewna/rok/m3. W konsekwencji 140 m2 powierzchni x 3 m wysokości = 420 m3 x 10 kg/m3 – 4200 kg drewna czyli 6,5 m3. Tu wychodzi nam ponownie (przynajmniej teoretycznie) wyższość kominka. W przeciwieństwie do zduna, pan z tartaku nie miał interesu kłamać, bo chciałby sprzedać drewna jak najwięcej. Niemniej jednak opowieść o 6m3 w przypadku pieca, możemy włożyć między bajki.

Skupmy się na temperaturze. Opowieść, że piec kaflowy ogrzeje przy -6 st. C, 140 m2, czyli ok. 5 pokoi (albo 4 bardzo duże) plus pewnie 2 łazienki do temperatury 19 st. C, przez 24 h, przenosząc energię przez zamknięte przegrody murowane (minimum dwie) na odległość 8m, gdy temperatura powierzchni kafli wynosi 45 st. C (to już zaczerpnąłem z mojej dyskusji ze zdunami) – brzmi kompletnie nierealnie. Tu nawet nie trzeba żadnych obliczeń. Wystarczy popatrzeć na to jak projektowane są instalacje c.o. – w każdym pokoju przypada emiter lub dwa, a nie jeden choć największy na środku budynku. Zresztą, znowu fizyka. Jeżeli spalimy na dobę 132 KWh (30 kg drewna x 4,4 KWh/kg jak twierdzi nasz zdun ) i założymy równą emisję (co prawdą nie jest, ale przyjmijmy, bo dajemy wartość średnią) przez 24 h i sprawność 71% mamy ca. 4 KWh mocy emitera. Przy sprawności 85% ledwie 4,6 KWh. Teraz znowu odwołam się do Waszego doświadczenia. Czy sądzicie, że przy – 7 st. C, usytuowany punktowo w salonie, na środku budynku, grzejnik elektryczny o mocy 4,6 KWh (ten ma sprawność 100%) jest w stanie ogrzać dom 140 m2 o minimum 8 przecież zamkniętych pomieszczeniach (wiatrołap, przedpokój, wc, łazienka, salon z aneksem+ 3 sypialnie – kto trzyma otwarte drzwi do wiatrołapu lub klozetu), nawet gdy są na jednym poziomie? Przecież to wierutne brednie. Zrobiłem eksperyment – postawiłem u syna w mieszkaniu przy -7 st. C (nie 420 m3 lecz 176 m3 kubatury, 3 pokoje + łazienka, i nie 12 x 12 lecz 7×12) na środku – grzejnik o mocy 2 KWh (żeby zachować proporcje 420 ma się tak do 176 jak 4,6 do 1,93) stale włączony przez 12 h przy wyłączonych innych źródłach energii i zbadałem termometrem temperaturę w łazience (zamknięte drzwi odległość od grzejnika 4 m) oraz skrajnych punktach mieszkania. Wiecie co mi wyszło? Po kątach +15 st.C, w łazience +16 st. C, w sąsiedztwie grzejnika +24 st. C. Potem poprosiłem brata (ma dom z 2009 r. o powierzchni 170 m2 na dwóch kondygnacjach) żeby zostawił włączony stale trzy grzejniki 6 KWh w centralnym pomieszczeniu. Wyniki były podobne – na skraju 15-16 st. C, w centrum +24 st.C. Z opowieści zduna tylko jedno się zgadzało – temperatura przy piecu.

Dlaczego taka historia? Stary adwokat zapytałby „Qui prodest? – Komu to służy?”. Z pewnością zdunowi. Za postawienie pieca (materiał + robocizna) liczy sobie 32 tys. zł. Za samą robociznę (24 dniówki) 20 tys. zł. Tynkowanie gliną (bez materiału) m2 wycenia na 200 zł. Nieźle. Poczytałem, popytałem ile trwa tynkowanie m2 gliną. Wiecie ile? Pół godziny. To stawka lekarska (stąd napisałem Wam – porzućcie myśl o medycynie, idźcie w rzemiosło). Żarty, żartami, ale to są ceny horrendalne i bazujące na modzie. Źródło energii, niezbyt skomplikowane przyznacie, w porównaniu do pompy ciepła o mocy 10 KWh kosztuje 32 tys. zł, dobrą powietrzną japońską kupicie z montażem za 25 tys. zł (i jeszcze dostaniecie 30% zwrotu, jeśli nie zarabiacie za dużo). Piec na drewno i ekogroszek SAS-a, o którym pisałem w komentarzach (moc 30 KW) kosztował kumpla (po rabatach niecałe 10 tys. zł). Jaki jest sens budowania wielkiego pieca kaflowego za trzykrotność tej ceny – nie wiem. Zwłaszcza wobec uchwał smogowych (musiałby spełniać wymogi 5-tej klasy) za rok będzie nielegalny). Dlatego każdy zdun zapytany o certyfikat nabiera wody w usta.

Brykiet czy drewno – ceny listopad 2023 r.

W styczniu 2023 r. pokazałem wyliczenia dotyczące cen brykietu i drewna. Teraz czas na aktualizację. Z czego ona wynika? Ze zmienionych cen i bogatszych doświadczeń.

Zaczynam od ceny. Obecnie brykiet da się kupić w hurcie (tony nie kg) za 1200 zł, a w detalu (10 kg paczki) za 14-15 zł/kg. Drewno to ok. 400 zł/mp czyli ok. 600 zł za m3 i 800 zł za tonę. Jeśli przyjmiemy taką cenę musimy jeszcze wykonać dodatkowe czynności – pociąć z walca i porąbać.

Opłacalność. Brykiet ma ok. 5,23 KWh/kg. Czyli za 1 Kwh płacimy 0,22 zł. Drewno wychodzi inaczej. W przypadku buka 0,19 zł (2100 KWh/Mp). I tu zaczynają się schody. Dlaczego taka różnica? Brykiet może osiągnąć zupełnie inne parametry wilgotności – 10%. Drewno zazwyczaj ma ich raczej 15-20%. I co? No to, że jeśli będzie bliżej tej wartości, te 10% wody nie daje żadnej wartości opałowej, a wręcz ją zmniejsza, ponieważ energia zostanie zużyta na odparowanie. Różnica – nie 4,8 KWh lecz 4,2 KWh/kg. Prawie 15% mniej.

Kupując drewno uznawane za kominkowe (górna granica wilgotności 20%) zyskujemy 1800 KWh/mp, a nie 2100 KWh i wszystko zaczyna się sypać, ponieważ uzyskamy tylko 0,22 zł/KWh. Identycznie jak w brykiecie.

Kolejne niebezpieczeństwa – system miary.W przypadku brykietu, wszystko jest proste. 1 kg, 10 kg, czy tona. Łatwo zważyć i sprawdzić. Wilgotność- bez problemu – szczelnie zamknięte worki.

A drewno? Mamy m3, mp (metr przestrzenny) i mn (metr nasypowy). Pierwszy to idealny sześcian, nie do uzyskania (więc trzeba przeliczać z mp). Drugi – stos ciasno ułożonego drewna czyli 0,66 m3. Trzeci – luźno usypany stos – 0,48 m3. I trzeba przeliczyć cenę. 300 zł za mn nie jest żadną okazją, gdy ktoś proponuje 400 zł/mp – wychodzi nam podobny wynik gr/Kwh. Pamiętajmy o tym.

A jeśli drewno mamy swoje? Trzeba je suszyć pod zadaszeniem, wiatą, w drewutni minimum 15 miesięcy. Wtedy, płacąc tylko za paliwo, łańcuch do piły i rąbiąc siekierą zyskujemy 1 KWh za 3-4 gr.

Czy zawsze warto? No cóż. Palenie brykietem jest znacznie wygodniejsze, mniej brudzące, łatwiej z magazynowaniem. Gdybyśmy kupowali drewno – nie ma sensu. Korzystając z własnych zasobów – warte zachodu, jeśli możemy dobrze dosuszyć. W przeciwnym wypadku – nieopłacalne (zniszczony komin, dym, brud).

Nawet brykiet – 0,22 zł/KWh okaże się jednak bardziej ekonomiczny niż gaz – 0,36 zł/KWh.

Pokaż mi swoje buty, a powiem Ci kim jesteś.

Tekst jest pokłosiem rozmowy odbytej z kolegą z pracy, na temat cen butów i przyzwyczajeń osób, które je kupują. Nie ukrywam, że w moim domu istnieją dwie partie – jedną stanowię ja i mój najstarszy syn, drugą – żona i średni. Najmłodszy jeszcze nie ma swojego zdania, a może przeważyć szalę.

Czy wyobrażacie sobie kupić parę butów za 2500 zł, zarabiając nawet całkiem sporo, ale mówimy raczej o 30-40 tys. zł miesięcznie a nie setkach tysięcy? Ja nie. Dzisiaj piszę ubrany w mokasyny z Lidla, upolowane rok temu za 49,90 zł. Wyglądają tylko nieco gorzej niż znanych firm, dostępne za 400-500 zł. O ile jeszcze pobłażam pasjom kobiet, ale facet, profesjonalista w swojej dziedzinie? Po co? Dlaczego? – jak pytał pewien krytyk po ślubie znanego pisarza.

A tytułowa deklaracja? Prowokacja. Widząc jakie ktoś ma buty, możemy powiedzieć o nim niewiele. Weźmy „emerytowanego zbawcę narodu”. Tak zniszczone do granic kiedyś eleganckie półbuty nosi zarówno on, żul spod sklepu, hipster ze Zbawixa i król brytyjski Karol III. Sporo ich różni, nieprawdaż? Jarosław nie przywiązuje wagi do wyglądu, ale już hipster – tak, znoszone obuwie stanowi pewną wystudiowaną pozę.

A drogie eleganckie buty? Nie wiemy czy to świadoma decyzja, zakup kochającej kobiety, potrzeba zawodowa, czy realizacja coachowskiej maksymy „ubieraj się jak do pracy, którą chciałbyś wykonywać”.

Buty z Decathlonu założy ubogi sportowiec, jak i mój kumpel milioner-mysliwy, który do listopada zakłada sport-sandały.

Droższe złote obuwie sportowe znanych marek noszą zarówno pozerzy z półświatka, wnuki utrzymujące się z renty babci, raperzy, sportowcy ze złym gustem i cała grupa innych osób.

Stąd buty nie powiedzą o nas wiele. A już na pewno nie o statusie finansowym.

Poseł Ryszard Wilk o motoryzacji. Następny artysta, który nie wie o czym nagrywa film.

Niedawno na Fejsie wyświetlił mi wpis z oficjalnego profilu Konfederacji. Poseł Wilk jedzie sobie Skodą Fabią i opowiada o motoryzacji porównując wersję benzynową, LPG oraz auta elektryczne. Niestety, po raz kolejny, polityk nie ma pojęcia o czym mówi, mieszając prawdę z absolutnymi bredniami. Oto one:

Skoda Fabia jest autem kompaktowym. Gdyby poseł przeczytał chociaż jeden blog motoryzacyjny lub gazetę, wiedziałby że Fabia należy do klasy miejskiej b, a nie kompaktowej – c. Stąd bierze się kolejna bzdura.

Elektryk porównywalny z Fabią pali średnio 20 KWh na 100 km. A przecież primo nie ma wielu elektryków klasy B poza Peugotem e-208 i jego pochodnymi. Wreszcie, spalają one 12-15 KWh na 100 km. No i Fabia LPG ma 80 KM a e-208 136 KM. Uśmiałem się też, gdy usłyszałem o jeździe 200km/h. Fabią 1.0 MPI (bo taka najlepsza do gazu)? Przecież ona zupełnie nie nadaje się na trasy dla dynamicznego kierowcy (coś jak mój I30 100 KM). Nie wykluczam, że Ryszard Wilk jechał wersją 1.0 TSI. Tylko wtedy instalacja kosztuje 7500 zł, tracimy gwarancję i spalamy dodatkowo litr benzyny na 100 km, co czyni całą operację nieopłacalną. Wiem, bo miałem Kamiqa 1.0 TSI.

Tym samym poseł porównuje jabłka (podstawową Fabię za 69 tys. zł, przyspieszającą do 100 km w 15,5 s) z gruszkami (Fabia LPG za 74 tys. zł w podstawie i z jeszcze gorszymi osiągami) oraz ziemniakami (Peugeot e-208 na wypasie, z przyspieszeniem 9s/100 km za 158 tys. zł).

Fabia pali 6 l/100 km benzyny, a Fabia LPG 6 l gazu. Kolejna herezja. Każdy, kto jeździł autem z LPG wie, że spalanie LPG to plus 20%, może nawet 30%. Przy okazji wychodzą kolejne kwiatki. Średnia prędkość na komputerze pokładowym widocznym na ekranie wynosi 63 km/h, tymczasem poseł jedzie ekspresówką. W takich warunkach Fabia może i pali 6.1 l/100 km, ale gdy przyspieszymy do 120 km/h będzie to już, podobnie jak w mieście 7,5 l/100 km benzyny, a gazu 9 l/100 km. Przy 140 km/h Fabia 1.0 MPI może palić 10 l/100 km benzyny i 12 l/100 km gazu. Jeśli zaś zostaniemy przy tych 63 km/h to e-208 spali 12 KWh/100 km.

Koszt jazdy na każdym paliwie poseł zaokrągla inaczej, stąd niska wiarygodność wyników. Według niego: benzyna 40 zł/100 km, gaz 20 zł/100 km, elektryk 60/0 zł/100 km przy cenach 6,95, 3,08 i 2,7 zł za jednostkę, bo gaz zaokrągla w dół, benzynę z niewielkim błędem a do elektryka dolicza 10%. Powinno być zatem:

  • benzyna 43 zł,
  • gaz 27 zł (7,5 litra LPG, oraz 0,5 l/benzyny),
  • elektryk – 33/0.

Jak widzicie, prawidłowo podany wynik zupełnie się zmienia. Elektryk tankowany na płatnej ładowarce wychodzi nieco drożej niż gaz, a taniej niż benzyna (wg Ryszarda Wilka miał być 3 razy droższy od gazu i o 50% od benzyny). Dzisiaj wyniki byłyby inne, bo benzyna staniała o 70 groszy, a gaz o 10.

Ale na koniec poseł bije sam siebie.

Instalacja fotowoltaiczna kosztuje 40.000 zł, a zwróci się po 100.000 km. To ma być clou. Oczywiście, znowu poseł coś źle poczytał. Jeżeli auto pali 12 Kwh na 100 km, a przeciętny Polak przejeżdża rocznie 10 tys. km, potrzebuje 1200 KWh/rok. Instalacja 3 KWp (3000 KWh/rok) kosztuje 15 tys. zł, a z rządowym dofinansowaniem możemy ją mieć za 10 tys. zł, a nawet za 0 zł (gdy mało zarabiamy). Ja z gminną dopłatą płaciłem 7 tys. zł. No i wyprodukujemy jeszcze prąd o wartości 600 zł/rok, który możemy sprzedać. Tu mamy wynik następujący przy przebiegu 10 tys. km rok. Koszt instalacji 10 tys. zł, zysk z elektryka do benzyny 4300 zł (ponieważ 43 zł/100 km), dodajemy sprzedany (niekupiony) prąd za 600 zł. Czas zwrotu ca. 2 lata i 21 tys. km. Opowieści o żywotności paneli litościwie pominę. Nawet przy spalaniu 20 KWh/100 km wyjdziemy niewiele gorzej (różnica to te 600 zł/rok).

Wiecie jednak co jest najśmieszniejsze. Poseł nie powiedział o faktycznych wadach elektryka – czasie ładowania, utracie wartości, wyższej masie, mniejszym bagażniku (moja Kona -30 litrów), a to właśnie one powinny skłaniać do przemyśleń. Nie cena paliwa. Tu elektryki z własną FV są bezkonkurencyjne. Mają szansę przegrać tylko z hybrydami LPG, ale o nich w filmiku nie wspomniano.