Życie za 300 zł. Co zyskałem?

Plan na „życie za 300 zł” miał zasadnicze dwa cele. Po pierwsze pracę nad sobą (samodoskonalenie, ćwiczenie charakteru), po drugie pokazanie, że słowa „nie mogę oszczędzać” są zazwyczaj tylko wymówką. Pokazało to dobitnie rozliczenie poprzedniego miesiąca i moje wyliczenie innych wariantów.

Czas jednak na ocenę strony filozoficznej mojego planu.

Niewątpliwie umocniłem swoje przekonanie, że zawsze sobie poradzę. Skoro jestem w stanie: wyprodukować sporo żywności, przyrządzić ją sobie sam, ograniczyć koszty jedzenia do niespełna 50 zł miesięcznie to z głodu nie zginę. Być może za nieco większą kwotę (np. 500-600 zł) spokojnie przeżyję też w mieście.

Co ważne, utwierdziłem się w przekonaniu, że wiele świetnych rzeczy jest za darmo. Kąpiel w rzece lub jeziorze, spacer po lesie lub parku, pół dnia spędzonego z bliskimi, potrafi dać podobną lub większą satysfakcję niż kolejna podwyżka, awans lub zakup.

Zrozumiałem się, że moja rodzina niechętnie patrzy na tego typu eksperymenty. Żona zabiła mnie wzrokiem, kiedy powiedziałem o całym planie (przestałem jeść przygotowane posiłki). Tu też mam jasność. Dopóki nie nadejdzie tzw. czarna godzina nikt raczej dobrowolnie się do mnie nie przyłączy. Wszyscy (może poza najmłodszym) przyzwyczaili się do obecnego poziomu życia i jakiekolwiek słowa o zamiarze pozbycia się czegoś traktują jako zamach na status quo. To może być ostrzeżenie dla wszystkich, którzy wchodzą niepostrzeżenie na pewien poziom wydatków – bardzo trudno jest skłonić innych do zmiany nawyków. Czytałem kilka blogów kobiet, które próbując wyjść z pętli kredytowej chciały zaciskać pasa. Głównym hamulcowym (niweczącym wysiłki) byli często partnerzy i dzieci, niepotrafiący odejść od starych nawyków (pożyczki, chwilówki, zakupy pod wpływem impulsu), nawet w sytuacji podbramkowej. Część z nich po prostu zniknęła, próbując zamieść problem pod dywan. To pokazuje, że często nawet w relacjach rodzinnych, póki jesteś na szczycie – wszystko ok, zaczynasz spadać – pojawiają się problemy (i rozstania). Smutna ta konstatacja.

Wreszcie uzyskałem wiedzę, czym jest w naszym życiu samochód i jak bardzo od niego się uzależniliśmy. Gdybym chciał żyć na wsi z pieniędzy tylko z działalności gospodarczej (co oznacza pojawienie się w mieście 1-2 razy w tygodniu), sam spokojnie dałbym sobie radę bez auta. Nawet w zimie dojście do pociągu 3 km nie stanowi szczególnego problemu i trwa ok. 30 minut.  Z rodziną – nie ma opcji. Tegoroczny maturzysta założyłby weto. Żona chciałaby dojechać do sklepu. Przynajmniej jedno auto musiałoby być (koszt ok. 410 zł).

A gdyby tak stworzyć „oazę slow” w mieście? W moim przypadku może się udać. Pracując 1-2 dni w tygodniu jestem w stanie utrzymać całą rodzinę, oczywiście wcześniej spłacając kredyty, optymalizując tryb życia. W domu mogę założyć solary, fotowoltaikę, zbierać deszczówkę, ogrzewać drewnem, redukując koszty. Tylko to nie jest plan dla każdego. Większość nie ma na stanie domu, mieszkania do wynajęcia i moich poborów. Oni muszą próbować inaczej. Dla nich jest raczej życie jakie pokazują na blogu Miniomki  tj. budowa niewielkiego domu na podmiejskiej działce. Gdybym chciał „przykroić” pomysł Miniomków do przeciętnej i zamiast podróży wstawił dziecko to dalej ma szansę się udać. Pokazują to losy wielu moich znajomych i blogi nieznajomych takie jak Blog1Blog2, czy Blog3.  Niewątpliwie trzeba trafić na „drugą połowę”, która taki wybór akceptuje. W świecie rozszalałej konsumpcji, każde odejście od standardu: dom/mieszkanie/auto na kredyt, wydaje się bolesne, albo postrzegane jako szaleństwo na miarę rzucenia wszystkiego i pojechania w Bieszczady. Niemniej jednak w promieniu ok. 20 km od centrum średniego miasta da się spokojnie kupić działkę, nawet czasem z małym domkiem do remontu/adaptacji, na której produkując własną żywność uciekniemy od wyścigu szczurów i wszechogarniającego dzisiaj przekonania o pełnej zależności od systemu. Obecnie bowiem, dopóki masz pracę i związany z nią dochód jest ok, kiedy ją tracisz (lub tracisz wynagrodzenie lub jego znaczną część) spadasz szybko na sam dół. Bank wypowie Ci wszystkie kredyty i przestając być konsumentem, stajesz się obywatelem drugiej kategorii.  Pewnie jeszcze będę o tym pisał.

Czy coś straciłem? Niewiele. Czasami byłem głodny (to ważne czasem poczuć jak działa pierwotny, fizyczny głód), czasami zmokłem, gdy deszcz złapał mnie na rowerze.  W tej sytuacji bilans wychodzi zdecydowanie na plus.

4 komentarze do “Życie za 300 zł. Co zyskałem?”

  1. moim zdaniem założyłeś milionerze nierealne koszty utrzymania i eksploatacji samochodu… realnie moim zdaniem jest bliżej 1000 zł… sama utrata wartości jest bliska temu co założyłeś łącznie a mamy przypominam obecnie niskie ceny paliw… przy wieloletniej średniej znacząco koszty rosną… koszty napraw też potrafią wywrócić ten budżet do góry nogami…
    rodzina buntuje się moim zdaniem ze zdrowego rozsądku! bo co z tego że zaoszczędzą? co im to da? cebuliony na koncie? a może tylko odłożona konsumpcja? no i jak przenieść w czasie wartość tych cebulionów? ryzykować tym że się finalnie nie uda? brrrr…
    uważam że jedyny sens oszczędzanie jest wówczas gdy nie wiąże się on z obniżeniem standardów życia! a można dość łatwo to zrobić w wielu sytuacjach… np kupujesz zboże i masz swoją kaszę swoją mąkę i swój chleb i inne ciasta… koszt tony zboża to powiedzmy 700 zł a to wystarczy na 2…3 lata zależnie od ilości zużywanych ilości… chleb na własnym zakwasie to rarytas kosztujący u mnie w mieście dobrze ponad 10 zł… czyli miesięcznie przy jednym bochenku dziennie to ponad 300 zł… czyli zwiększasz standard życia kosztem własnej pracy a nie cudzej(koszt w cebulionach) to samo z wędlinami i serami… można lubić takie czynności… ale tu raczej nie powinno się zmuszać do prac których wykonywanie męczy 😉 w porównaniu do tego co sam zrobiłeś mi chodzi o to żeby nie tracić żadnych standardów a oszczędzać… oczywiście są również głupie wydatki które niczego w naszym życiu nie zmieniają tu warto szukać oszczędności…
    co do sytuacji podbramkowej to nie warto mieć żadnych kosztów stałych choćby tylko dojazd do pracy… a tak swoją drogą to większość ludzi w Polsce ma swoje domy… takie są oficjalne dane…

    1. Przy wyliczeniu kosztów opierałem się na realnym przykładzie – posiadanego przeze mnie, auta żony, Fiata 500. Kupiony jako używany (11 lat) w 2019 r. – zrobiłem nim już 30 tys. km (czyli tyle ile przeciętna rodzina robi w 3-4 lata) i dokładnie wiem ile kosztuje przegląd, ubezpieczenie, naprawy, paliwo (a pali b.mało).
      Co do wytwarzania wielu rzeczy samodzielnie. Trafiłeś w samo sedno problemu. Wiele o tym myślałem. Bo niewątpliwie chleb kupiony za 10 zł i własnoręczny są porównywalne. Samodzielne pieczenie daje też satysfakcję, z drugiej strony… pomijamy wartość czasu i koszty alternatywne. To istotne. Bo ile zajmuje upieczenie chleba? Godzinę? I mamy 30 godzin miesięcznie. Dodajmy do tego wartość półproduktów – np. 3 zł. I wychodzi nam godzina pracy za 7 zł. Stawka godzinowa tych co kupują chleb po 10 zł niewątpliwie jest znacznie wyższa. A koszty alternatywne? Da się kupić niezły chleb (oczywiście nieporównywalny z domowym) za 2,5 zł i większość tak robi. Wtedy, nawet licząc tańsze składniki, mamy stawkę godzinową 1,7 zł. I co rzucić pracę ze stawką np. 25 zł/h żeby piec chleb za 1,7 zł/h? To ma sens tylko w jednym przypadku – lubimy pieczenie chleba. Dlatego ludzie idą do sklepu, dlatego wynieśli się ze wsi do miast. Bo tu znajdą tę pracę za 25 zł/h a nawet 100 zł/h.

      1. w moim przypadku koszt samochodu jest wyższy przez utratę wartości… tak szczerze to gdyby dziś kosztował zero czyli był niesprzedawany to byłoby to w okolicach wszystkich twoich kosztów… można powiedzieć więc że oszczędzasz… jednak najlepiej policzyć wszelkie koszty dopiero po zmianie samochodu… może być różnie…
        co do własnych wypieków czy też produkcji żywności… to ja myślę nad tym jak bardzo nasze rodzinne życie się wyjaławia… mam wspomnienia o takim domu ale najwięcej z domu babci z domu rodziców już znacznie mniej a z mojego domu jakie wspomnienia pozostaną? nie chcę robić rewolucji i przymuszać domowników do wspólnej pracy… po prostu chciałbym ich tym zainteresować… tego już nie da się przeliczyć na godziny pracy! bo wówczas stałyby się godzinami życia rodzinnego! tym bardziej że żona ceni sobie zdrowe odżywianie… myślę że na ciepły pachnący chleb znalazłbym wśród dzieci amatorów;) to są godziny spędzone razem a to jest bezcenne… myślę wystartować z czymś takim w przyszłym roku 🙂 bo jak wiadomo zawsze coś 😉 myślę że się uda bo gdy żona upiecze ciasto czy przygotuje deser to nie brakuje amatorów takiej „rozrywki” no chyba że pomimo starań coś z ciastem nie tak i kręcą nosem a mimo to wcinają hehe produkcja wędlin czy zapasów w słoikach również może być ciekawym rodzinnym zajęciem tym bardziej że pełna spiżarnia jest rodzinnym dobrem które cenimy najbardziej gdy nam jej zabraknie 😉
        z drugiej strony otwarcie przyznaję że oszczędności nie są w tym przypadku priorytetem dla mnie… chciałbym bardziej aktywnie spędzać czas w domu i osiągnąć coś co ludzie nazywają często ciepło domowego rodzinnego życia… a że to się opłaca tak finansowo jak i zdrowotnie to same z tego korzyści 😉

        1. U mnie też zajmuje się tym żona. Ja ogarniam działkę tj. warzywa i owoce. I nie chodziło mi o to, aby nie piec, raczej, że to umiarkowany sposób na budowanie majątku.

Skomentuj Wielblad13 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *